Z niecierpliwością czekałam na najnowszy film Barry’ego Jenkinsa. Z wielu powodów. To pierwszy obraz tego reżysera po obsypanym nagrodami "Moonlight", napisany na podstawie książki jednego z
Z niecierpliwością czekałam na najnowszy film Barry’ego Jenkinsa. Z wielu powodów. To pierwszy obraz tego reżysera po obsypanym nagrodami "Moonlight", napisany na podstawie książki jednego z najważniejszych współczesnych amerykańskich pisarzy – Jamesa Baldwina i na dodatek rozgrywa się w moim ukochanym Nowym Jorku. Często tak wyczekiwane obrazy zawodzą, a ten mnie zachwycił.
To film o wielkiej, dojrzałej, choć jeszcze szczenięcej miłości. Główni bohaterowie kochają się miłością czystą, doskonałą, jak pewnie tylko bardzo młodzi potrafią. Jest w nich niebywale dużo zaufania i wiary. W siebie nawzajem i w to, że dadzą radę, niezależnie od okoliczności. A jest ta ich piękna miłość nieustannie wystawiana na próbę. On, niesłusznie oskarżony siedzi w areszcie. Ona, w ciąży próbuje sobie radzić na wolności. Ciężko pracuje, by opłacić adwokata i choć trochę zabezpieczyć niełatwy start dziecka. Zapowiada się szara, brudna historia, a jednak na ekranie widzimy coś zupełnie odwrotnego. I w tym właśnie tkwi ogromna siła tego obrazu.
Wszystko jest w tym filmie trochę na opak, w kontrze do naszych oczekiwań. Kolory, wcale nie takie jakie spodziewalibyśmy się zobaczyć na Harlemie w latach 70. Ciepłe, słoneczne barwy powodują, że nie możemy oderwać wzroku od ekranu. Gdy najtrudniejsze nawet rozmowy czy sytuacje oglądamy w tak pięknych odcieniach, wierzymy, że wszystko się jakoś ułoży. Do tego piękne, pełne ufności twarze bohaterów, bardzo często patrzące na nas, widzów i pozwalające zanurzyć się w ich jakże intymnym świecie. Za te fantastyczne zdjęcia odpowiada James Laxton, laureat Oskara za "Moonlight". Kolejny niezwykły pomysł twórców to kostiumy. Mimo że bohaterowie zmagają się z biedą i mieszkają w marnych warunkach, zawsze są pięknie ubrani. To, co widzimy na ekranie, nie razi.
Zaskakuje, ale przede wszystkim dodaje godności i człowieczeństwa, w świecie, w którym wielu tej podmiotowości Afroamerykanom odmawiało. Niezwykły jest też sposób, w jaki aktorzy wypowiadają swoje kwestie. Wydaje się, że adekwatny do czasu i miejsca byłby niechlujny, może nawet agresywny slang. Tymczasem słyszymy pięknie, wyraźnie i spokojnie formułowane zdania. Dzięki temu możemy się wsłuchać w to, co mają do powiedzenia. Sobie, ale przede wszystkim nam. Ogromna w tym zasługa świetnych młodych aktorów, Kiki Layne i Stephana Jamesa, a także nagrodzonej Oscarem za skromną, acz znakomitą kreację Reginy King.
Całość dopełnia niebywale piękna muzyka. Kompozytor Nicholas Britell, który współpracował już z Jenkinsem przy "Moonlight", stworzył delikatne, kameralne tło dla tej intymnej historii. Od kilku dni ta muzyka towarzyszy mi nieustannie i nie pozwala zapomnieć o tym niezwykłym filmie.
Coś wyjątkowego udało się twórcom tego filmu stworzyć. Pozwolili nam na chwilę wejść do niełatwego, a jednak pięknego świata miłości, nadziei i szacunku. Zajrzyjcie do niego koniecznie.